piątek, 10 stycznia 2014

Paranoja


                                                  Wszystko zaczęło się od masła, a raczej od tego co miało nim być. Smarując bułkę zauważyłem że z opakowania zniknęło słowo "masło". Dałbym sobie uciąć rękę że w sklepie jeszcze było. Uważniej przyglądając się opakowaniu stwierdziłem że zbyt łatwo szafuje częściami ciała. Widząc identyczną  etykietę sam sobie dopowiedziałem to czego brakowało. Ta konstatacja wzbudziła mój niepokój. Wiedziony niejasnym przeczuciem wybebeszyłem lodówkę i zacząłem się przyglądać temu co jeszcze przed chwila było jej zawartością. Sok malinowy z aronii, ser z oleju palmowego, przy wędlinach się poddałem. Poczułem narastający niepokój. Po ponownym upakowaniu wszystkiego postanowiłem skończyć śniadanie. Przeżuwając bułkę (chyba kiedyś smakowała inaczej)gapiłem się tępo w okno. Ciepłe słońce wdzierało się do kuchni, zachęcając do spaceru.  Raz po raz przenosiłem wzrok z okna na wiszący obok kalendarz. Robiłem to coraz szybciej chcąc skonfrontować to co widzę za oknem z tym co pokazuje kalendarz, zima-wiosna, zima -wiosna, zima-wiosna. Stop ! Śniadanie szlag trafił. Poczułem narastającą panikę. Cholera sprawdza się ! Będziemy zieloną wyspą ! Na razie prace trwają nad zielenią, potem wystarczy podtopić granicę i już. Co za głupoty- pomyślałem, sam się karcąc. Z telewizora w pokoju dobiegał głos posłanki Grodzkiej. Mój umysł znowu zaczął robić fikołki. W podpisie wyraźnie stało "Posłanka", dziennikarz zwracał się " Proszę Pani" - a ja widziałem mężczyznę.  Dysonans poznawczy karmił rosnący niepokój. Rzuciłem się do wtyczki wyrywając ją razem z gniazdkiem. Jasna cholera, co się dzieje? Po głowie zaczęły krążyć, jak sępy kołujące nad ofiarą, słowa "Morfeusz", "Neo", . Dzwonek do drzwi rozgonił ptaszyska wyrywając mnie z zamyślenia. Przed drzwiami stał mężczyzna w czarnym garniturze i przyciemnianych okularach-znałem tą twarz. Poczułem jak zimny pot spływa mi po plecach. Dzień dobry -zdecydowanym głosem zaczął nieznajomy. D.d.dzień dobry - ledwo wyjąkałem. Jestem przedstawicielem firmy energetycznej, chciałbym przedstawić ofertę na dostawy prądu- chłodno wyrecytował gość. Wielkie czarne ptaszysko paniki wyskrzeczało "Smith". Trzaskając drzwiami o mało nie rozkwasiłem mu nosa. Już po chwili roztrzęsionymi rękoma przeszukiwałem apteczkę. Musi być czerwona, musi być czerwona - powtarzałem jak mantrę pod nosem. Jak na złość większość była niebieska, a stos pudełek rósł pod moimi stopami. I w końcu jest ! Czerwona !!!! Na wszelki wypadek wziąłem dwie, teraz dowiem się prawdy. Szybko okazało się że prawda jest bolesna, czerwone były na przeczyszczenie. Przez następne  godziny moje myśli skupiały się na czymś zupełnie innym.

                                 Po czterogodzinnym  "katharsis" i krótkiej drzemce odzyskałem względny spokój ducha. Mieszałem herbatę, a po głowie znowu zaczęło mi się kołatać "Łyżeczka nie istnieje". Ból w lewym oku potwierdził że chyba jednak istnieje i skierował myśli na inne tory. Poranne przeżycia powoli odchodziły w niepamięć, a za ich przyczynę uznałem przemęczenie. Mimo to wrażenie że coś jest "nie tak" pozostało. Może to jakiś "Reality Show" albo eksperyment. Wszystko jest jakieś nie takie jak było. Ludzie jacyś tacy bardziej plastikowi i nienaturalni, no i ja czuje się jakiś nieswój. Stanąwszy przed lustrem zacząłem oględziny. Nieco bardziej podkrążone oczy i trochę więcej siwizny. Żadnych nowych blizn ani dziwnych przedmiotów pod skórą. Żadnego tatuażu "Property of US Goverment" ani "Made in China". Wygląda na to że ja to ja. Na wszelki wypadek pójdę jutro zrobić rentgena. Uspokojony oględzinami postanowiłem iść na spacer, świeże powietrze dobrze mi zrobi. Świeże powietrze smakowało węglem i dymem. Po porannych wydarzeniach węgiel wydawał być się całkiem na miejscu. Przyglądając się witryną pustych sklepów i wymijając psie kupy kierowałem się Garbarami w kierunku Starego Rynku.  Odrapane kamienice łuszczyły się farbą do słońca, jakby chciały mu powiedzieć że może sobie świecić ile chce a one będą stać na straży brzydoty i smutku. Mimo iż święta dopiero co minęły nie było śladu ani po szopce, ani po choince. Szopkę rozebrano jeszcze przed wigilią, może chciano się upewnić że nie zagnieździ się tam jakiś nowo narodzony mesjasz. Choinka natomiast była "Ekologiczna"- zrobiona z plastikowych butelek. Swoją drogą to ciekawe czy urzędnicy miejscy kupują ekologiczny chleb i serek, i z czego są one zrobione. Przechadzając się po rynku dotarło do mnie że Poznaniacy to fantastyczni ludzie, ciągle ktoś mnie zapraszał na piwo. Za każdym razem "ktoś" był młodą dziewczyną z różową parasolką, zachęcającą do odwiedzenia jednego pobliskich klubów "Go Go". Gdy przyjechałem tu 16 lat temu miasto wydawało się tętnić życiem, zawierało jakąś tajemnicę. A może tylko mi się wydawało ? Dziś jest królestwem szemranych interesów, tlenionych panienek, napakowanych kolesi i butów ze szpiczastymi noskami. Tak jakby jego rzeczywistość się rozpadała, wszystko było tylko dekoracją i kamuflażem dla brudu i niegodziwości. Nawet knajpy przestały udawać że są klubami, pubami, kawiarniami. Po prostu "Pijalnia wódki i piwa", jasno i na temat. Wchodzisz i na zmianę lufa i piwo, lufa i piwo, lufa i piwo, i tak  możesz 24 h na dobę. Pogotowie dla duszy, spłukujesz rozterki, topisz wątpliwości. A rano Red Bull i do roboty, kolejny dzień będzie taki sam.


                               Oddalając się od Starego Rynku zauważyłem że wszystkiego jest mniej, knajp, sklepów, ludzi. Kamienice bardziej odrapane, więcej pustych witryn. Nie opuszczało mnie wrażenie że miasto resztką sił chce utrzymać ten ostatni bastion swojej wielkomiejskiej tożsamości. Gdy poczujesz że masz już dosyć przytłaczającego blokowiska, takiego samego w każdym dowolnym mieście. Możesz przyjechać i poczuć że jednak to miasto ma nazwę i swój charakter, choć przez chwilę. Poczułem jak wraca poranny niepokój. Jednak "Ktoś" mi podmienił świat, po kawałku, rok po roku podmieniał go na imitacje. A ta teraz się rozpada, anihiluje w bezładną szarą masę. Nikt już nie chce i nie jest w stanie zapanować nad jego entropią, rozrywającą go na samodzielne atomy. Myśli o moich dekadenckich odchyleniach oddaliłem przy pomocy piwa wypitego w barze. To coś piwem było tylko z nazwy, ale w tym przypadku nie chodziło o walory smakowe. W witrynie mijanej księgarni stał "Ubik" Philipa Dicka. To jest to ! W najbliższym kiosku nabyłem dezodorant marki "Brutal" i zacząłem nim spryskiwać najbliższy budynek. Gdy butelka była już pusta zorientowałem się że przygląda mis się patrol straży miejskiej, jeden z nich przypominał agenta Smitha...........

3 komentarze:

  1. Polska jest jednak przezarta homofobia i niezorientowaniem w kwestiach LGBT. Nikt nie rozumie co to znaczy byc transsexual albo transgender - wiadomo za to z kazan, ze gender jest skondensowanym zlem...

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie wiem, nie słucham kazań :) Nie wiem czym jest przeżarta Polska , ja osobiście żurkiem. Nie orientuje się w LGBT ani w innych modnych skrótach. Ale jeżeli coś wygląda jak koń, chodzi jak koń i rży jak koń, to pewnie koniem jest. Jak dla mnie Gender to takie nowoczesne "Kobiety na traktory"

    OdpowiedzUsuń
  3. Taa, i kończy się n a bramie od kopalni :D

    OdpowiedzUsuń